Tej nocy, Franek Zibro z przeraźliwym krzykiem zbudził się ze snu. Usiadł na łóżku i nerwowo rozpinał guziki uwalniając się od niemiłego uścisku przepoconej koszuli. Powoli dochodząc do siebie po natłoku sennych koszmarów, spojrzał niemrawo w okno sypialni. Dostrzegł rodzący się blask świtania. Mimo zmęczenia wstał i poszedł przywitać poranek. Gdy tylko przekręcił klamkę, szalejący wiatr uderzył w okienne skrzydła, z impetem otwierając je na oścież. Śnieżna zawieja wtargnęła do sypialni zasypując parapet i niego samego białym całunem. Stał tak – zmrożony, z zamkniętymi oczami, przypominający zjawę. Czekał, zupełnie niezrażony. Zawierucha nie trwała jednak długo – jak niespodziewanie przyszła, tak znienacka odeszła.
Franek powoli unosił powieki. Poranne słońce przywitało go ciepłym muśnięciem, jakby chcąc zrekompensować chłodny początek. Przez moment wpatrywał się w promienie przebijające się przez zaśnieżone drzewa, gdy poczuł ból rozchodzący się po jego dłoniach. Odruchowo obrócił je i zerknął. Dostrzegł kilka zaschniętych ran. Mimochodem poruszył palcami. Z dłoni zaczęła sączyć się krew. Bez namysłu włożył obie w biały puch leżący na parapecie. Po chwili wyjął i obejrzał. Na dłoniach rysowały się krwawe nacięcia. Na prawej głęboka i długa szrama, na lewej skaleczenie.
– Jak to się stało? – pomyślał Franek. – Przewróciłem się po pijaku? …Ale na co? – zastanawiał się.
Zamknął okno, podszedł do toaletki dostrzegłszy tam ręcznik zawieszony na stołku. Stojąc przed lustrem delikatnie osuszył dłonie, wpatrując się badawczo w swoje odbicie.
Pomimo pięćdziesięciu lat jego tors prezentował się całkiem dobrze. Szczupły, wysoki, lekko zgarbiony mężczyzna, z wytrzeszczonymi tygrysimi oczami i garbatym nosem nie przypominał słodkiego amanta.
– O w mordę, ale mam kaca! Muszę się napić, bo łeb mi zaraz pęknie! – narzekając przekroczył próg sypialni i stanął w holu.
Gdy, celem realizacji swojego planu, nacisnął klamkę drzwi prowadzących do salonu, kątem oka zauważył plamki krwi. Odznaczały się na tle marmurowych kafli leżących przed drzwiami do łazienki.
Ściągnął brwi i powiedział:
– Czyja to krew? Moja? – zachodził w głowę. Mimowolnie zagryzł zęby, wyraźnie napinając mięśnie żuchwy. Jego rysy twarzy wyostrzyły się pogłębiając widoczność bruzdy nosowo-wargowej.
Pełen lęku popędził do drzwi i otworzył je z rozmachem. W nowocześnie zaaranżowanym pokoju kąpielowym leżała zgrabna, naga kobieta, zarysem przypominająca Afrodytę zrodzoną z morskiej piany.
Na jej widok Franek zawołał:
– Kasia?! Co ty tu robisz? Wstawaj!
Chwycił ją za rękę i poczuł nienaturalne zimno. Przestraszył się, albowiem była zupełnie sztywna. Natychmiast obrócił dziewczynę do siebie:
– O Boże! Kaśka!!
Zdał sobie sprawę, iż trzyma w ramionach nagą trzydziestopięciolatkę z nożem kuchennym wbitym w lewą pierś. Z bladej twarzy kobiety patrzyły na niego zapadnięte, matowe, niebieskie oczy. Franek wzdrygnął się i zasłonił je ręką dociskając powieki. Potem położył ją na posadzce i przykrył ręcznikiem kąpielowym. Sam założył szlafrok i wyszedł. Poszedł tam, gdzie poniosły go nogi, w końcu przystając przy dużej beczce z dębowego drewna.
Ukląkł pod nią, jakby szykując się do modlitwy i otworzył mosiężne wrota przyozdobione misternie inkrustowaną scenką rodzajową. Włożył tam rękę i zadowolony wyciągnął pierwszą z brzegu butelką. Niestety – pustą. Brzdęk! – odrzucił ją i wyjął następną. Potem jeszcze jedną i kolejną. W żadnej nie było alkoholu. Ze spuszczoną głową, w scenerii porozrzucanego szkła, zasiadł po turecku i nie dowierzał, że sam mógł tyle wypić. Ta rzeczywistość przyprawiła go o zawrót głowy. Zirytowany przez moment rozpaczał nad śmiercią ukochanej.
W końcu uspokoił się. Spojrzał raz jeszcze na bałagan, którego był autorem, by znów łypnąć na barek. Wpatrywał się w niego, jak wół w malowane wrota, dochodząc do wniosku, że warto jeszcze raz sprawdzić czy nie znajduje się tam przypadkiem odrobina pożądanego trunku. Tym razem wsadził tam głowę:
– Jest! – z okrzykiem wyciągnął butelkę z głębi szafki. Tym razem trafił na pełną.
Wygodnie rozsiadł się na sofie, napełnił leżącą na stole szklankę i łapczywie zaczął pić jej zawartość. Łyk za łykiem gasił pragnienie. Bez ustanku napełniał kolejne szklanki aż po godzinie zapomniał o wszystkim i zasnął.
Po sześciu godzinach zadzwonił telefon. Franek ani drgnął. Telefon zadzwonił jeszcze raz. Dzwonił nieustannie. Mężczyzna leżał martwym bykiem rozwalony na sofie. Jednak uporczywy dźwięk dzwonka przeszkadzał mu w spaniu, więc, coraz bardziej zirytowany, w końcu ruszył się. Otworzył oczy i krzyknął:
– Co pali się?! Niech to szlag trafi, nawet pospać nie można!
Telefon dzwonił nieubłaganie. Franek wstał. Powłócząc nogami doczłapał się do stolika w salonie, wziął słuchawkę do ręki i fuknął opryskliwie:
– Kogo licho niesie?
– Nareszcie! – krzyk odrzucił go od słuchawki. – Dzwonię do ciebie od tygodnia!
Franek rozpoznał głos przyjaciela mówiącego do niego po angielsku. Usiadł w skórzanym fotelu przy biurku i słuchał :
– Jesteś chory?
– Tak.
– Rozumiem. Długo trwa ta choroba.
– Jaki mamy dzisiaj dzień? – wystrzelił pytaniem Franek.
Sarkastyczny rechot Damira Tanga wybrzmiał w słuchawce drażniąc mu zmysły. Po krótkiej pauzie przyjaciel poinformował go:
– Dzisiaj w Manili jest środa 19 stycznia 1990 roku, jest 9 rano plus 8 godzin. To u ciebie jest 5 wieczorem. – wziął szybki oddech i kontynuował – Nic dziwnego, że straciłeś poczucie czasu, tańcujesz od 7 dni.
Franek milczał, zwilżając popękane, suche usta językiem.
– Z kolei mamy karnawał i to cię trochę tłumaczy. Jednak teraz uważnie mnie posłuchaj. Załatwiłem ci posadę. Intratną. O takiej możesz tylko pomarzyć.
– Myślę, że nie będę mógł jej przyjąć – tłumaczył się Franek.
– Nie bredź! Mam propozycję nie do odrzucenia.
– Ale nie… ja nie mogę – wymamrotał Franek.
– Nie gęgaj! Słuchaj! Taka szansa zdarza się tylko raz – strofował go Damir. Potem szermował argumentami:
– Narodziła się najdoskonalsza okoliczność, rodem z baśni – Franek słuchając opowieści przyjaciela zapomniał na chwilę w jak dramatyczną sytuację się wpakował. – Dyrektor wiodącego konsorcjum handlowego Asia Trading ltd. umarł. Nagle dostał zawału. No dobra…przeżył, ale nie wrócił już do pracy. Los tak chciał, że znalazłem się we właściwym miejscu, o jeszcze właściwszym czasie, i mogłem zadziałać bezpośrednio! Szepnąłem słowo Robertowi Cheng’owi – jest on teraz najważniejszą osobą w zarządzie centrum handlowego. Pełni funkcję dyrektora finansowego. Nawiasem mówiąc, to mnie zawdzięcza to stanowisko i teraz nie mógł mi odmówić. Od razu mu podsunąłem twoją kandydaturę. Potem zorganizowałem wystawny bankiet. Wprawdzie kosztowało mnie to trochę grosza, ale to inwestycja w przyszłość. Alkohol, trawka, sex – zaprosiłem najpiękniejsze panienki. Nawet sobie nie wyobrażasz jak im się to spodobało. Trzeba umieć robić dobre pierwsze wrażenie. No wiesz, musiałem pokazać, że nowy szef zerwie ze starymi zwyczajami i wprowadzi nowe. Tak konkretnie to obiecałem większe prowizje, ale stary – kupili to. Teraz wdrożymy w życie nasze plany… halo?Rozumiesz?!
Franek milczał.
– Będziesz tam szefem, słyszysz? Szefem największej centrali handlowej w Azji. Twój gabinet mieści się na ostatnim piętrze najwyższego drapacza chmur w Manili. Wyżej się nie da!
Franek sarkał złoszcząc się na swój los. Nie mógł tego słuchać. Lukratywna posada mieszała mu w głowie tylko go dobijając. Damir, słysząc jego pomruk, wziął go za zwiastun rychłego szczęścia i kontynuował:
– Czy Ty masz pojęcie jaką będziesz miał kasę?
– Niech to szlag! – zaklął Franek – Domyślam się.
– Dwa miliony dolców to niezła sumka, co Franek? Dwa jebane miliony amerykańskich baksów! I to na rok! A wiesz ile zarobisz na prowizjach?
– Tak wiem, do cholery!
– Nie, nie wiesz. …Ale ci powiem. Okrągłe dziesięć milionów – śmiech wypełnił słuchawkę.
Ale Frankowi nie było do śmiechu. Jego pot wymieszał się ze łzami i właśnie zalewał mu twarz: “Czy to, się dzieje naprawdę? A może ja śnię?” – zadawał sobie pytania. Damir usłyszał w słuchawce jego sapanie i szloch:
– Co z Tobą? Dlaczego się nie cieszysz? Jesteś taki przybity! Co ci do cholery jest?
– Chory jestem – tłumaczył się.
– Jasne… chory… Znowu upiłeś się jak szpadel i nic nie pamiętasz! – wypalił przyjaciel.
Sapanie Franka nasilało się.
– Zawsze ci powtarzam: jak pijesz to się kontroluj, nie idź na całość. A jak nie potrafisz to do cholery nie pij. I pewno balowałeś z tą lafiryndą, no, jak jej tam?
– Kasia – powiedział Franek.
– Kassja, co to za imię? Ten wasz polski jest popierdolony. Zupełnie tak jak ona. – sarkał Damir.
– Katarzyna! – huknął Franek.
– Catherine, zdrobniale Kate – szydził Damir.
Franek, znów powracał pamięcią do śmierci ukochanej. Jego głowę wypełniało jedno pytanie: “Kto to zrobił?”
– Masz z nią skończyć. Natychmiast! Za tydzień przylatujesz do Manili – rozbrzmiał władczy ton głosu Damira, przerywając rozmyślania.
– Słucham? – spytał.
– Tak właśnie. Słuchaj. 26 stycznia 1990 roku dostaniesz oficjalny awans w największym konsorcjum handlowym w Azji. I nie chcę słyszeć, że nie przylecisz.
Cisza w słuchawce, napięcie rosło.
– Niestety nie mogę – przemówił niemrawo Franek.
Przyjaciel warknął ze złości i zaklął po hindusku. Franek nie pozostał mu dłużny. Odpowiedział polskim przekleństwem i w końcu wyrzucił z siebie wszystko, co pamiętał. Damir zareagował z nieznaną sobie furią:
– Mówiłem ci tyle razy! To nie jest kobieta dla ciebie! Przecież ona kocha tylko twoje pieniądze. Dlatego z tobą była. Człowieku! Przecież wiesz o tym doskonale. Z takimi pannami idzie się do łóżka, a nie w nich zakochuje.
– Cholera, mam amnezję.
– A ty jesteś cały? – spytał przyjaciel już wyraźnie spokojniejszy.
– Niezupełnie, mam pociętą dłoń.
– Jak to się stało?
– A skąd mam wiedzieć? Nic nie pamiętam.
– Ta kobieta jest niebezpieczna – powiedział Damir.
– Była. Już nie jest. – wtrącił Franek.
– Mylisz się – skontrował Damir.
– Co Ty pieprzysz, Kasia nie żyje! – sprostował, wyraźnie tracąc panowanie nad sobą.
– Tak, ale działa po śmierci, załatwiła cię. Upiłeś się razem z tą zdzirą i proszę! Masz tę jej miłość!
Franek milczał.
– Zjeżdżaj stamtąd teraz. Wsiadaj w samolot. Nie masz żadnego alibi.
– Co ty kurwa pieprzysz?! – huknął do słuchawki – Jak ucieknę, to tak jakbym się przyznał. A ja tego nie zrobiłem. Nie zrobiłem! Rozumiesz?!
W tym momencie Franek utracił resztki opanowania. Rzucił słuchawką w ścianę, rozbijając ją w drobny mak. Potem z impetem usiadł na sofie i włączył telewizor. Zauważył wciśniętą między poduszki butelkę z niedopitą brandy. Szklankę uznał za zbędną. Jednym haustem wypił całą zawartość. Nabuzowany zaczął przełączać programy, próbując zawiesić na czymś wzrok. Wkrótce potem usnął. Gdy się obudził wziął prysznic, ogolił twarz i włożył garnitur. Tak przygotowany zadzwonił na policję.
CDN.